W ostatnich latach coraz większą popularnością cieszy się wędkarstwo morskie. Jeszcze całkiem niedawno spotkanie człowieka z wędką na plaży należało do rzadkości. Dzisiaj wielu, szczególnie młodych, wędkarzy próbuje swoich sił w wodach Bałtyku.
Ja również przez wiele lat nie zdawałem sobie sprawy, iż jest to znakomite łowisko przeróżnych gatunków ryb. Moje zainteresowanie wędkarstwem morskim zaczęło się całkiem przypadkowo kilkanaście lat temu. Mój kolega, który od dawna mieszka w Niemczech, podczas urlopu spędzanego nad Bałtykiem zaproponował mi wspólny wyjazd na dorsze z kutra. Zgodziłem się z myślą, że trochę egzotyki mi nie zaszkodzi. Zasięgnąłem nieco języka w zaprzyjaźnionym sklepie wędkarskim, nabyłem trzy pilkery i któregoś letniego poranka zameldowałem się w porcie. Kolega też był kompletnym żółtodziobem w tej dyscyplinie, co też jednym pytaniem: "Panowie, to pierwszy raz?" - skwitował bosman, patrząc na nasz sprzęt. Ten rejs okazał się przezabawnym przeżyciem, które będę pewnie pamiętał do końca życia. Staliśmy na dziobie i nikt z załogi nie raczył nas poinformować, że tam "troszkę" może chlapać. Zaraz po wypłynięciu za portowe główki pierwsza większa fala zmyła z pokładu sporą część naszego sprzętu, mocząc nas obu nieco powyżej pasa. Po godzinie okazało się, że kolega cierpi na chorobę morską. Niczym kameleon co chwilę zmieniał barwy na twarzy, którą to trzymał przeważnie za burtą, wydając różne dźwięki przypominające odgłosy Godzilli.
Po dopłynięciu na łowisko bosman instruował mnie kilkakrotnie, iż dorsze łowi się poprzez opuszczanie i podnoszenie przynęty w pionie. Wydawało mi się to nudne i postanowiłem łowić z opadu, tak jak odrzańskie sandacze. Okazało się to niezwykle skuteczne i co chwilę kolejny dorsz meldował się na pokładzie. Kiedy wykonywałem kolejny długi rzut przechodzący, bosman stwierdził złośliwie, że mnie to już nie da się niczego nauczyć. Po tej przygodzie dwóch rzeczy byłem pewny: po pierwsze, na pewno tu wrócę i - po drugie, mój słodkowodny sprzęt nie nadaje się na kuter.
Następne rejsy brutalnie weryfikowały moje nieprzemyślane zakupy. Najwięcej straciłem na nabywaniu tanich kołowrotków, określanych przez producentów jako "odpornych na słoną wodę"; wiecznie coś się psuło, zacierało, łamało. Pomimo płukania kręciołka po każdej wyprawie w słodkiej wodzie i tak korozja zżerała je w ciągu jednego sezonu. W końcu odżałowałem trochę grosza i zakupiłem porządny kołowrotek ze średniej półki cenowej. Od kilku sezonów w temacie kołowrotka do połowu dorszy mam spokój. Zupełnie przypadkowo rozpocząłem też spinningowanie z plaży.
Podczas rodzinnej majówki nad morzem zaobserwowałem blisko brzegu kilka rozbryzgów drobnicy. Widziałem to, ponieważ plażowicz-wędkarz na wodę zawsze patrzy inaczej niż "zwykły" plażowicz. Moi kilkuletni wówczas synowie byli zajęci zabawą w piasku, więc zostawiłem ich pod opieką żony i zaintrygowany udałem się na dłuższy spacer. Ucieczki małych ryb powtarzały się co chwilę. Byłem bardzo ciekawy, jaki drapieżnik je atakuje. Kilkaset metrów dalej ujrzałem stojącego po pas w wodzie spinningującego wędkarza. Po krótkiej chwili jego kij wygiął się w przyjemny łuk i nieznajomy lądował na plaży przedziwną wówczas dla mnie rybę: to była belona. Wędkarz okazał się wyjątkowo uprzejmy, cierpliwie odpowiadał na moje pytania dotyczące połowu belon z plaży, a nawet pokazał mi swoje pudełko z przynętami. Następnego dnia o wschodzie słońca schodziłem z wydmy w spodniobutach trzymając spinning w dłoni. Niestety już podczas pierwszej wyprawy przekonałem się, że na plaży panują o wiele gorsze warunki niż na kutrze. Kolejny raz zacząłem od byle jakiego sprzętu. Uff, w końcu pierwsza belona na brzegu. Przy okazji panierka kołowrotka w piasku. Wyższa fala i kąpiel kręciołka w solance. Kilkakrotnie powtarzam tę czynność. Po kilku godzinach łowienia zaczyna szwankować hamulec, następnie rolka kabłąka. W domu czyszczenie, piach jest wszędzie. Na następnych wyprawach staram się ograniczyć kontakt kołowrotka z morskim piaskiem, ale i tak po kilku wyjazdach kołowrotek ląduje w koszu.