Łamanie kanonów
Będzie o trzech złamanych (lub jak kto woli: zakłamanych lub odkłamanych) kanonach, z którymi nad wodą spotykam się najczęściej. Moje doświadczenia raczej im przeczą. Tak sądzę. Złamany kanon pierwszy – pogoda, fazy księżyca i takie tam jeszcze inne złe licha. Ilekroć przychodzi mi słyszeć od zaprzyjaźnionych współtowarzyszy wypraw, którym proponuję zasiadkę: „… na ryby w pełnię? W taką lampę to nie jadę!”, albo „Ciśnienie leci na łeb. Nie ma co. I paliwo takie drogie…” Odpowiadam proroczo (pozwalam sobie na nieco kąśliwości) „Czekaj na mój mms”. I statystycznie sprawę ujmując, częściej to ja mam powody do satysfakcji. Podwójnej, bo kolegom, starym karpiowym wygom, na przekór (hi hi).
Przykład pierwszy. Jeden z moich największych, blisko dwudziestokilogramowych, okazów sprawił mi nie lada satysfakcję ignorując wszelkie utarte niby-prawidłowości i niepodważalne zasady, bo dał się złapać w okresie pełni, przy wschodnim wietrze i spadającym ciśnieniu. Mało niesprzyjających okoliczności?! No to dołożę: wziął o godzinie 13:00 i był 13.karpiem podczas tego dwudniowego wypadu. Serio. Daj Boże więcej takich dni. Byle tylko nad wodą i z wędką znaleźć się w taki czas. W kolejnej dobie doławiam pełnołuską piękność, choć ta ma „tylko” 15 kg. Czy to przypadek? Przeanalizowałem terminy wyjazdów w ciągi ostatnich dwóch lat i wszystkie ryby 15+ (kg) udało się przechytrzyć w pełnię lub do 2-4 dni po niej.
Podobnie, częstokroć artykułowana nadzieja „Jedziemy! Ciśnienie równe jak stół, będą brały na bank.” w praktyce, już nad wodą kończyła się na smutnym „... dziwnie martwa ta woda…”. Oto przykład: inna, ponad 19-kilogramowa sztuka bierze w środku nocy akurat w czasie przelotnego opadu i przy chwilowym załamaniu ciśnienia [swego czasu regularnie śledziłem internetowe serwisy pogodowe (na smartfonie), wystarczająco rzetelne, aby skutecznie prognozować sytuację z dokładnością do godziny]. Dodam – branie podczas jedynego opadu deszczu podczas 2-dniowej zasiadki. Akurat tyle, abym zdążył zmoknąć :) Zwłaszcza na okularach. Powrót łódką w środku nocy do brzegu, w okularach, przez które ledwo co widać i których nijak przetrzeć, bo obie ręce zajęte. I co pocznę, jak jeszcze wpadną do wody?… Jakby nie mógł wziąć pół godziny wcześniej albo później. Ryby naprawdę są inteligentne… Złośliwość miarą intelektu, jak powiadają.
Kanon następny, czyli które zająć stanowisko? Czy to najbardziej popularne, gdzie najwięcej łowią? Czy osamotnione, gdzie nikt nie chce siadać, bo tam ponoć „… ostatnio nie słychać, żeby ktoś złowił…”. Reasumując, w oparciu o chłopską logikę: skoro gdzieś najczęściej siadają, a gdzie indziej nie siadają, to trudno aby łowili tam, gdzie nie usiedli. Statystyka idzie w parze z logiką. Ponieważ cenię sobie ciszę i nie lubię, jak mi ktoś za plecami łazi dzień i noc, to najchętniej rozkładam kije w z dala od towarzystwa. Jeden z wielu przykładów to ilustrujący: na dwudniowy wypad, wybieram mało popularne stanowisko, jakieś 250 m od miejscówki z solidnym karpiowym rodowodem, okupowanej od kilku dni przez grupę kolegów. U nich praktycznie cisza. Wiedząc o tym, na łowisko dojeżdżam bez wiary w mój sukces. Ja, amator, cóż więcej zdziałam? Na domiar złego moje stanowisko brzegowe zostało częściowo zalane przez podwyższone lustro wody, co poważnie mi utrudniało wędkowanie. Będąc już na miejscu podjąłem szybką, męską decyzję: zostaję. Pierwszego dnia mam 3 brania. Sztuki niewielkie, bo w granicach 6-9 kg - cieszą, bo zapowiadało się przecież gorzej. Zwieńczeniem wypadu jest wąsacz jak marzenie. Warto było delektować się ciszą i miejscem bez rekomendacji.