Wasze historie i testy

Łowienie wbrew zasadom - Mitów ciąg dalszy

SPIS TREŚCI

"Osiemnastka" na na koniec sezonu.A oto kolejny przykład. Ta sama jesień, miesiąc później. Czasu na łowy zupełnie brak. Dojeżdżam nad wodę w piątek, ok. 21:00. Mógłbym w sobotę rano, ale szkoda mi każdej sobotniej godziny spędzonej w podróży. Pierwszy zestaw kładę ok. 23:00, w tej sytuacji miejsce podania wybrane także „byle gdzie”, kolejne tak samo. Wiem tyle, że jest dość głęboko i nie brakuje zielska. Wydłużam tylko przypony, do 30-35 cm, choć ziele takie, że i półtorametrowe nie byłyby za krótkie. Pierwsze branie mam po półtorej godzinie oczekiwania, sprawcą jest ok. 12 kg łuskacz. Przez pierwszą dobę zaliczam bodajże 5 brań. Niestety, z tego 3 spinki pod rząd. Szlag mnie trafia przez ten niefart, więc dla przełamania fatum jeden z zestawów przestawiam w głębsze miejsce. Kilkakrotnie kładę i wyciągam zestaw, aby przekonać się co leży na dnie. Za każdym razem na haku i ciężarku znajduję na wpół przegniłe ziele - nie za ciekawie. Wspieram się pianką PVA. Albo weźmie, albo trudno. Choć liczę, że może jednak, bo to już chyba ostatni wypad tej jesieni. Chcę przypieczętować sezon jakimś miłym wspomnieniem. Albo chociaż tyle, ażeby to spinkowe fatum przełamać. Na jakieś trzy godziny przed zaplanowanym odjazdem mam branie. Pojedyncze „pi”, potem drugie... i bardzo powolny, jakby na samochodowym półsprzęgle, odjazd. Nogi mi się robią miękkie, bo wiem, co to może oznaczać w tym łowisku. Jak dobrze pójdzie, to na końcu linki może być nawet smok. Przytrzymuję szpulę dłonią (łowię bez wolnego biegu) i podnoszę kij. Bez zacięcia, spokojnie, bo przy odjeździe cięcie oznacza trwałe kalectwo rybiego pyska. Widzę, jak idzie w lewo. Płynie wolno, ale stanowczo. Żyłka pod dużym kątem tnie taflę. Czyli trzyma się dnia, a więc może jednak smok! Próbuję rozpocząć hol do brzegu, ale ryba tylko zmienia kierunek i w domiar złego zaczyna się oddalać. Cały czas lgnie do dna. Decyduję się na skok do łódki i próbę podebrania na wodzie. Po czterech, może pięciu próbach w końcu pakuję ją w podbierak. Równe 18 kg. Gruby, dobrze odżywiony, zadbany taki…  Dla mnie to piękne zwieńczenie sezonu i jednocześnie największy karp w minionym roku.

Na 2014 r. mam plan: kontynuować „wbrew-zasadę”. Pojadę nad wodę, kiedy będę mógł; usiądę tam, gdzie mi się spodoba, a zestaw położę tam, gdzie wędkarski nos podpowie. Może weźmie. Nie będę się nastawiał na rekordy, bo wtedy każde branie cieszy bardziej. Oby do pierwszej przygiętej szczytówki w sezonie! A póki co, wracam do medytacji.

Paweł Szymański