Mit twardej, czystej od ziela miejscówki pod zestaw z przynętą - złamałem. Regularnie, przez sezon 2012 sam tak wybierałem. Z wynikami, czyli zaliczałem ryby. Do czasu, kiedy stały się na tyle rzadkie, że nieużywana mata prawie zwietrzała i przestała przykro wonieć. Wróciłem wtedy myślami do początków mojej przygody z karpiami, kiedy wszystko było zupełnie przypadkowe a rezultaty takie, że – jak stwierdził kolega – „takie wyniki w życiu chyba się już nie powtórzą”. Olśniło mnie – przecież nie wiedziałem wtedy nic o wybieraniu miejsc. Rodzaj dna? A jak i czym je zbadać, skoro głęboko i nic tam nie widać? Wówczas jeden wiosłował i mówił do drugiego: „Dobra, może kładź gdzieś tutaj…”. I brały. W dzień i w nocy, choć w nocy jakby chętniej, pomimo, że powtórne odnalezienie tego miejsca po ciemku graniczyło z cudem, zwłaszcza, że nie bardzo wiedzieliśmy wtedy, co to takiego jest marker (tak, przyznaję się, był taki czas w historii mojego karpiowania).
Wracając do tamtych doświadczeń, zacząłem ignorować typowe twarde fragmenty dna. Powiem więcej, przestałem przykładać wagę na czym kładę zestaw. Przykład: wspomniany nocny, deszczowy karp wziął 1,5 h po tym, jak zniesmaczony wcześniejszymi wynikami spod trzech innych markerów, postanowiłem przełożyć jeden z nich w miejsce wybrane na chybił-trafił, w dodatku po ciemku (czy to się liczy jako podwójne „na chybił-trafił”?). Jedyne, co byłem w stanie stwierdzić, to że na 3 m głębokości jest coś nieregularnie miękkiego z zawadami (muł/roślinność). Nie przeszkadzało to rybie w odnalezieniu kulki. Inny przykład – późna wiosna. Wszędzie już gęsto od roślin. Znaleźć wolną przestrzeń w wodzie, to już sukces. I przychodzi myśl: Spróbuj po bandzie, z rzutu, co ci szkodzi? Więc wiążę zestaw typu chod-rig. W ciągu doby, tym sposobem łowię kilka sztuk w przedziale 8-13 kg. Skuteczność nie mniejsza niż przy wywózce w sztampowe miejscówki, których znalezienie nie jest wcale takie łatwe, a zwykle bardzo czasochłonne. Rekordowo szybkie branie to osiem minut od rzutu zestawem. Chyba tylko w spinningu biorą szybciej.
Kolejny, świeższy przykład – wrzesień ubiegłego roku. Dwudniowy wypad. Pierwsza doba bez kontaktu. Pomimo, że miejscówki wymarzone, zestawy skuteczne, kulki na włosie – same faworyty. Nie ma bata, medal za rekord łowiska mam w kieszeni. Dopiero w kolejny wieczór wyciągam pierwszą rybę, pełnołuską miedzianą "czternastkę", ale pozostałe dwa zestawy milczą. Oczekiwałem większej aktywności ryb, choć z tej jednej i tak cieszę się jak dziecko. Po bezowocnej nocce nie wytrzymuję. Rano wyciągam jeden zestaw i, płynąc łódką, decyduję – tu kładę! Bo tutaj jakby głębiej i ciemniej. Jest szary dzień, dna nie widzę i nawet nie sprawdzam, co na nim leży. To nic, że blisko brzegu, o dużo za blisko w porównaniu do miejsca, gdzie wcześniej je wywiozłem. Przekonamy się. Nic do stracenia, bo za 2 godziny planuję pakowanie i odjazd do domu. Po godzinie od wywózki branie. Dość stanowcze. Opór taki, że nie ryzykuję i wypływam po rybę łódką. Zbliżam się do niej, a ta trzyma się miejsca, skąd wzięła. Gdy słonko mocniej przyświeca, to wszędzie widzę zielsko. Oj, może być ciężko. Wkrótce, jakieś 1,5 m pod powierzchnią dostrzegam ją i… pierwszy raz mam wrażenie, że ryba patrzy na mnie wściekłym wzrokiem, takim spod zmarszczonego łba. Oj, będzie zabawa, czuję w piętach! Zaliczam trzy nieskuteczne próby wprowadzenia do podbieraka. Ryba nie daje się podciągnąć bliżej niż na trzy metry od podbieraka. W końcu się udaje. Chwilę potem ważenie i podziałka wskazuje 17 kg. Warto było wybrać miejsce położenia przynęty na chybił-trafił. Wyjazd zaliczony podwójnie.