W moim wędkarstwie nie jest tak ważne, jakie ryby i jaką techniką łowię. Bo największą przyjemność znajduję w łowieniu ryb, w poszukiwaniu dobrej przynęty i jej prezentacji. Tak samo ważne jest towarzystwo, w którym łowię.
Tym razem moje wędkarskie rozdroża pokierowały mnie na nasz Bałtyk, na dorsze. Najpierw - jak zwykle - gorączka oczekiwań i obserwacji prognoz pogody. Ci, którzy jeżdżą na te ryby, wiedzą, że jak wiatr za duży to i wielomiesięczne plany mogą wziąć w łeb.
Kilka stron w Internecie przez kilka dni w moim komputerze są rozgrzanych do czerwoności: porównywanie wiatru, tendencji, wykresów itd. Zawsze jednak to prognoza z dnia ostatniego, czyli kilka godzin przed wyjazdem decyduje o jego losie. Tym razem przed godziną 16. jest decyzja – płyniemy.
Pilkery zapakowane. Ponieważ płyniemy z Władysławowa, to raczej te cięższe, bo często łowi się na 80 metrach głębokości. Oczywiście warto mieć i lżejsze, bo to ryby decydują i aktualnie skuteczna technika łowienia. Wędziska, multiki, przywieszki no i oczywiście odpowiedni ubiór (wspominałem, że łowię na casting? - to obowiązuje również na morzu). Wiatr, deszcz i inne niespodzianki (fale wlewające się na pokład) powodują, że warto być nieprzepuszczalnym dla wody i wiatru. Gdy jest ciepło, zawsze można się rozebrać. Dlatego ubieram się na cebulkę.
Nudna wilgoć
Nocna jazda autokarem, „zaokrętowanie” i… Dzisiaj płyniemy w miarę blisko. Tylko 2 godziny drogi na łowisko. Ładne mi „tylko”. Łykam Aviomarin – nie pragnę sprawdzić, czy mam chorobę morską, chcę tylko spokojnie łowić ryby. Biorę go tylko z samego rana, bo później mój organizm się przyzwyczaja, a mózg spokojnie skupia się na połowach. Tak się składa, że całą drogę płyniemy w niewielkim, ale za to przenikającym deszczyku. To nie jest fajne. Jeżeli w tym czasie łowiłoby się ryby to inna sprawa, a tak - przenika mnie tylko nudna wilgoć.
Po drodze przygotowuję swoje „stanowisko”. Obok umieszczonego zaraz po wejściu w specjalnym uchwycie wędziska (dla niewtajemniczonych – to sposób rezerwacji miejsca, z którego będzie się łowić) podwieszam do relingu organizer. Wcześniej korzystałem z pudełek i muszę powiedzieć, że była to mniej wygodna opcja. Oczywiście pudełka mam niedaleko, ale teraz wymiana np. pilkera jest dużo szybsza. Ten organizer to doskonały pomysł.
Płyniemy – dalej nuda, ale w sumie zapomina się o niej już przy pierwszym zwolnieniu obrotów silnika przez szypra. Od razu wszystko przestaje być ważne, bo już zaraz zaczniemy łowić. Sygnał i przynęty ruszają w kierunku dna. Mam na końcu zestawu podczepionego 250-gramowego Tobiasza. Multik oddaje plecionkę odrobinę wolniej niż kołowrotek kabłąkowy, ale jest to najwyżej 5-10% (wartość szacunkowa, ale obiecuję, że kiedyś zmierzę).
Przynęta osiągnęła dno
Przynęta dotknęła dna i przy pierwszym podniesieniu czuję, że na dole coś się uwiesiło. Nigdy tak jeszcze nie miałem. Zwykle na pierwszym napłynięciu nie ma ryb (może to taka tradycja szyprów), ale tym razem jest inaczej. Większość wędzisk wygięta – co oznacza, że większość ciągnie ryby. Wszyscy pompują, pompują i… pompują, bo aby wyciągnąć rybę albo ciężkiego pilkera z głębokości 70 m to trochę trzeba się napracować. Ciągnę i ciągnę i gdyby nie licznik przy multiku, to nie widziałbym jak długo jeszcze. No, już widać postęp – jestem w połowie drogi.
Ciągnąć jest trochę łatwiej, bo kij, którym aktualnie łowię, ma tylko 2 metry długości (BOAT MASTER 100-250 gramów – pisałem już, że podoba mi się jego wygląd?). Wygina się tylko tyle, ile powinien. Nie przepadam - przy takiej masie przynęt - za wędziskami, które gną się po samą rękojeść. Mam wtedy wrażenie, jakbym w ogóle nie dawał rady podciągnąć ryby do góry. Jak taką kluską pompować?
No, nareszcie widzę rybę pod powierzchnią. Nie jest wielka – może ma z kilo, może kilo dwadzieścia, ale jest piękna (w dorszach bardzo podoba mi się ich mordka i ten wąsik pod dolną szczęką). Wziął na przywieszkę, którą sam ukręciłem. Lubię łowić na swoje przynęty. Tym razem był to zwykły czerwony puchowiec, który już wielokrotnie mi się sprawdzał. Jednak łowienie dorszy wcale nie musi być tak proste, jak to się wielu (zwłaszcza niełowiących dorszy) wydaje.
W ciągu tego dnia upodobania dorszy się zmieniały. W drugiej części dnia skuteczne było na przykład bujanie przywieszką przy pilkerze leżącym nieruchomo na dnie. Brania miałem wtedy, gdy po rzucie nawet go nie ruszałem tylko przez chwilkę delikatnie grałem lekką przynętą.
Poszukiwania
Moje dorszowanie to zwykle poszukiwanie najodpowiedniejszej przynęty (pilker czy przywieszki) i sposobu prowadzenia. W dniu, który opisuję złowiłem też ryby na założone na specjalny hak gumy (Viper i Lunatic). Bo ryby nie czytują naszych wędkarskich klasyków i nie wiedzą, na co „powinny” brać ;)
Gdy po wielu niepowodzeniach odkrywamy, na co mają aktualnie ochotę – połowimy. A przecież to jest to, co tygryski lubią najbardziej.
Sławek Kurzyński