Wasze historie i testy

Dziesięć minut i ryba

SPIS TREŚCI

Niezwykle rzadko się zdarza, aby jeden wędkarz, nasz autor, wygrał na dwóch zawodach trociowych (nieomal z rzędu) wędziska Dragona, z przeznaczeniem do łowienia troci, a następnie z powodzeniem łowił tymi wędziskami wraz ze swoimi synami. Dokonał tego Mariusz Sulima, jako zwycięzca zawodów otrzymując wędziska Specialist Pro Shad i Viper Ranger 42. Mariusz i jego synowie to wspaniały przykład rodzinnego uprawiania wędkarstwa, wspólnego przeżywania przygód na łonie pięknej przyrody Pomorza.
/Dragon

Dziesięć minut i ryba

W pierwszą sobotę marca TPRIiG zorganizowało zawody dla swoich członków. Jakoś nie miałem ochoty jechać, ale starszy syn przekonał mnie, że nasza obecność na tej imprezie powinna być obowiązkowa. Bardziej zadowolony byłem z perspektywy spędzenia dwóch dni nad rzeką, a gdyby nie zawody poszedłbym do pracy.

Pobudka przed świtem

Nad Inę wyruszamy pół godziny przed świtem. Po drodze tradycyjnie ustalamy odcinek, na którym rozpoczniemy łowienie. W zasadzie decyzję podejmuje Grzesiek. Ma chłopak nosa, zawsze jego intuicja przynosi efekt w postaci ryby lub chociaż kontaktu. Rzeka wita nas wschodem słońca. Korzystając z nieobecności młodszego syna wyciągam z pokrowca Pro Shada, którego Łukasz właściwie już przejął na stałe. Montujemy sprzęt i ruszamy na ustaloną miejscówkę. Mamy do przejścia kilkaset metrów. Grzesiek odgraża się, że złowi rybę w czwartym rzucie. Ostatnia jego troć z tego odcinka wzięła właśnie w ten sposób.


Miejscówka pachnąca rybą

Dochodzimy do miejsca, gdzie rzeka tworzy znakomitą miejscówkę. Zawsze mówię, że tu jest ryba i kiedyś ją złowię, chociaż nigdy nie miałem tu choćby trącenia. Zaczynamy. W pierwszym rzucie zaliczam złośliwy zaczep. Kiedy próbuję odstrzelić woblera, syn na głos liczy rzuty: "Raz, dwa, trzy, cztery, mam, mam!" W pierwszej chwili myślę, że żartuje. Zerkam w jego stronę i widzę wygięty pulsujący kij. To nie żart. Ryba idzie prosto w zwałkę. Grzesiek kładzie dłoń na szpuli kołowrotka. Dobrze, że ma świeżo nawiniętą trzydziestkę Dragon-V Strong. Chwila przeciągania liny kończy się wyjściem troci do powierzchni. Niesamowity kocioł, ryba przewala się kilka razy z boku na bok, jeździ na ogonie, dwukrotnie pięknie skacze. Nie wiem co mam robić, nagrywać film czy szukać miejsca do podebrania? Troć próbuje raz jeszcze wejść w krzak, nurkuje po czym strzela do góry wykonując efektowne salto i... luz. Tak znienawidzony przez wędkarzy luz na żyłce. Grzesiek zwija bez słowa, patrzy przez chwilę na zdemolowaną tylną kotwicę woblera i siada na trawie. Akcja trwała kilkadziesiąt sekund, a mi wydaje się, że minęła cała wieczność. Wyciągam termos i przez chwilę pijemy herbatę w milczeniu. "Osiemdziesiątka była." - przerywa ciszę syn. "Nie przesadzaj, ponad siedemdziesiąt na pewno, ale jaka kondycja." - odpowiadam. Tak czy inaczej jego życiówka. Grzesiek dogina szczypcami kotwiczkę. Coś musiało puścić. Żyłka mocna, model V Strong sprawdzony przez wiele sezonów, agrafka też dała radę, najsłabsza była kotwica. Przynajmniej wiemy, że dzisiaj gryzą.

Kolejna strata

Schodzimy powoli w dół rzeki obławiając kolejne miejsca. Około dziesiątej syn urywa swojego ulubionego wobka na suchej gałęzi olchy rosnącej na drugim brzegu. Coś przebąkuje o podjechaniu po niego samochodem. Wykręcam się bolącym od tygodnia kolanem, do auta jest ze dwa kilometry. Proponuję zdjęcie przynęty po zakończeniu łowienia. Wiara w ten wabik jest tak silna, że Grzesiek postanawia odbyć po niego pieszą wędrówkę. Ja łowię dalej. Rzucam pod przeciwległe krzaki, wzdłuż których idzie fajna rynienka. Kilka obrotów korbką i czuję mocne uderzenie. Zacinam odruchowo i PRO Shad zaczyna miło pulsować. "Siedzi!" krzyczę do oddalającego się syna, ale już mnie nie słyszy. Ryba nie jest duża, walczy chwilę w nurcie, po czym zaczyna młynkować na powierzchni. Dociągam ją do brzegu i ląduję wyślizgiem. Dzwonię do Grześka, który wraca biegiem, aby zrobić zdjęcia. "Coraz mniejsze łowisz" - komentuje moją zdobycz. "Ale jest, kolejna zaliczona." - odpowiadam nieco urażony. Robimy kilka zdjęć, po czym zwracam jej wolność. "Mam już dzisiaj swoją trotkę, w nagrodę że tak szybko do mnie przybiegłeś pojedziemy po twojego woblera." - mówię do syna.


Trochę mi się nie chce

Idziemy powoli w kierunku samochodu. Grzesiek nieco mnie wyprzedza i skręca nad rzekę w miejscu porannej akcji. Wiem, że będzie katował miejscówkę przez dobre kilka minut. Trochę mi się nie chce, jestem dziwnie rozleniwiony, ale wlokę się za nim. Przedzieram się przez stos patyków naniesionych przez bobry i zajmuję miejsce, od którego dzisiaj zaczynałem. Rzucam kilka razy. Kiedy wobler jest na środku rzeki przestaję czuć jego pracę. Znowu jakiś śmieć pewnie się uwiesił. Szarpię wędką, aby go strącić i łapię miękki opór. Co jest? Kij wygina się mocniej, szarpię drugi raz i natychmiast dostaję kontrę. Ryba! Krótki terkot hamulca, troć oczywiście idzie w krzaki. Grzesiek już widzi, że mam rybę. Zsuwa się po burcie na piaszczystą łaszkę pod brzegiem i przyjmuje najlepszą w tym miejscu pozycję do podebrania ryby nie zważając na wlewającą się do gumowców zimną wodę. Przeciwnik harcuje od lewego do prawego krzaka. Nie mogę podprowadzić ryby bliżej syna stojącego w wodzie. Na domiar złego, troć zaplątuje żyłkę w wystający z wody patyk. Jakimś cudem, po chwili sama się odczepia. Pierwsza próba podebrania nieudana, ryba odjeżdża jeszcze raz w nurt. Drugie podejście trafione, Grzesiek łapie rybę i w tym momencie wobler wypada z jej paszczy. Głaskam Pro Shada po rękojeści; dobry kijek, utrzymał zdobycz. Jest dużo większa niż poprzednia. Krótka sesja fotograficzna, buzi i do wody. Troć odpływa jak torpeda ochlapując mnie na pożegnanie. "Ty farciarzu, pozamiatałeś; ile razy rzuciłeś w tym miejscu?" - pyta syn. "Może ze cztery?" - odpowiadam przewrotnie.

Jutro złowię na nią rybę

Jedziemy na zbiórkę. Okazuje się, że oprócz moich dwóch jest jeszcze złowiona jedna ryba także w formule C&R. Otrzymuję gratulacje od pozostałych uczestników. Nagrodą za zwycięstwo jest wędka Dragon Viper Ranger 42. Daję ją Grześkowi na osłodę straconej życiówki. "Masz, z tej ci nie spadnie." - mówię. Syn przez chwilę ogląda kijek. "Jest śliczna, jutro złowię na nią rybę" - odpowiada ze śmiertelną powagą. Następnego dnia znowu docieramy nad rzekę o brzasku. Grzesiek idzie prosto na wczorajszą rybodajną miejscówkę. Ja zaczynam kilkadziesiąt metrów wcześniej. Po kilkunastu minutach słyszę głośne "Mam, mam, siedzi!" Biegnę w stronę syna i staję jak wryty. Holuje rybę dokładnie w miejscu mojego wczorajszego sukcesu. W dodatku kolejny skoczek się trafił; troć miota się po powierzchni prezentując cały gamę różnych akrobacji. Kij pracuje na najwyższych obrotach amortyzując wszelkie zrywy przeciwnika. Zsuwam się na łaszkę i czekam na podprowadzenie ryby. Jeszcze dwa krótkie odjazdy i zmęczona troć wpada w moje ręce. Podaję ją Grześkowi i z trudem gramolę się na górę. Dopiero teraz czuję ból w kolanie i błoto w gumowcu. Ryba jest ciut krótsza od mojej wczorajszej. Niesamowite, dwie złowione i jedna urwana z jednego miejsca w dwa dni. Syn wypuszcza trotkę i podnosi ręce w geście triumfu. Czas na herbatkę. Wyciągam termos. Grzesiek czyści z trawy rękojeść Dragona Vipera. "Jak wędka, chyba lepsza od tej sztywnej pały, na którą łowiłeś dotychczas?" - pytam. "No pewnie, a jaka łowna, dziesięć minut i ryba, nie zauważyłeś? Ręce to mnie dzisiaj będą boleć od holowania tych troci." - odpowiada uradowany.

Mariusz Sulima & Klan