Nie od dzisiaj wiadomo, że zagorzałe wędkarstwo ma z rozsądkiem niewiele wspólnego. Spokojnie można by pewnie wielu z nas skierować na specjalistyczne leczenie (na głowę oczywiście). Jednak czym bez takich dewiacji byłoby życie?
Oczywiście na samym końcu tych naszych niestandardowych zachowań są ryby (tak, taak, oczywiście – lekarz kazał przytakiwać), ale przecież są dostępne również w sklepie, a tam jakoś na takie poświęcenia nie jesteśmy gotowi.
Jakie poświęcenia? Ano, na przykład takie...
Zima (jakże miło sobie w ten sierpniowy skwar o niej pomyśleć) mrozi ostro. Już po lodzie śmigają śmiałkowie chcąc dobrać się do okoni. Ja oczywiście inaczej. W ręku spinning (oczywiście z multiplikatorem), a w sercu nadzieja na to, że jakiś zimnolubny pstrąg zechce zaszczycić mnie swoim towarzystwem. Powiecie, że to nic szczególnego. Owszem, gdyby nie ten silny i przejmujący wschodni wiatr połączony ze śnieżną zadymką byłoby całkiem przyjemnie. Stojąc w zaciszu za drzewem piję gorącą herbatę z termosu. Dobrze, że szybko robi się chłodna, ale i tak czuję „gorąc” na szkliwie zębów. Ciekawe czy szkliwo pęka w takich okolicznościach?? Gdy się rozglądam napada mnie uporczywa myśl-pytanie: I po co ja tu jestem, skoro rzeka prawie zamarznięta i trzeba szukać bardziej wartkich odcinków, bo tylko tam da się podać przynętę…
Wiosna. Ależ pięknie dookoła. Przyroda budzi się do życia. Prawdziwa eksplozja życia. W rzece odpowiednia ilość wody. Idę i macham. I macham, i macham. I ciągle macham… Wytrwale. Przecież powinny brać!? Co jest, u licha? Temperatura odpowiednia, woda O.K., wszystko książkowo, wzorcowo. Nawet ciśnienie ustabilizowane. Przyjechałem jeszcze po ciemku, bo przecież mogą zacząć brać skoro świt. Jest 10:00…, ale pewnie zaczną brać później…
Teraz coś zjem. Zjadam i dalej, w drogę brzegiem i macham, bo w końcu zaczną brać.
Łowię dalej.
Pora coś zjeść.
Łowię dalej.
Pora coś zjeść.
Ło… Jak ten czas pędzi. Już nie łowię, bo się ciemno zrobiło. Ani pstryknięcia, ani wyjścia, ani nawet kanapek – wszystkie zjadłem…. Cały dzień nad wodą i nic…
Lato. Wakacje, znowu są wakacje… Znowu nadzieja, że może tym razem coś ładnego przygnie szczytówkę? Brzask zastaje mnie nad rzeką. Po chwili już owady zaczynają bzyczeć i brzękać radośnie. Czuję ciepło budzącego się dnia. W nocy nie było chłodu, więc szybko zaczyna się ocieplać. Ranek przeradza się w poranek, poranek w przedpołudnie… Zastanawiam się, czy zdjąć z siebie koszulę, czy jednak nie bratać się z komarami, które jakby nie czytały wszystkich ulotek środków mających je odstraszać. Nie wiem, co jest grane, przecież się popsikałem. Cały.
Plecak też zaczyna grzać. Przerzucam go na jedno ramię, aby plecy miały jakąś wentylację. Będzie dobrze. Pewnie, że będzie dobrze – jest już coraz lepiej. Przypominam sobie o niektórych częściach swojego ciała, o których zwykle nie myślę. Lepkie strużki potu potrafią doskonale je wskazywać. Nie wiem, co zrobić z czapką i okularami. Pot zalewa oczy… Czy ja jestem normalny? Gdyby chociaż jeszcze brały… Jestem cierpliwy, bo przecież musi być lepiej… I pomyśleć, że to właśnie człowiek wymyślił plażę, zimny prysznic, przerębel dla morsów…
Jesień. Komarów już nie ma, woda robi się chłodniejsza. Powietrze też. To okres dobry na drapieżnika. Idę tym razem nie wzdłuż pstrągowej rzeczki. Nikt tu chyba całe lato nie chodził. Pokrzywy może już i nie kłują, ale porosły tak, że… Tfu! Tfu... Następnym razem przerwę narrację, gdy będę przechodzić przez te chaszcze. Niewiele brakowało, abym ją połknął a przynajmniej dobrze posmakował… Nie lubię pokrzyw.
Rzucam, chociaż częściej idę (czytaj: przedzieram się przez zarośla – to trafniejsze określenie). Myślę, że na następną wyprawę przydałaby się maczeta. Tak zupełnie przy okazji – w wodzie też taki gąszcz. Trzeba kombinować jak tu poprowadzić przynętę, no i gdzie w ogóle może stać jakakolwiek ryba? Czasami rzut jest kilkumetrowy i bardziej przypomina wpuszczenie gumy do studni, niż klasyczne spinningowanie. Ale przecież jest jesień – okres drapieżnika. Wydłubuję z wody dwa małe okonki (jak one mogły zassać taką wielką dla nich gumę – no tak, przecież to okres drapieżnika…). Nagle w którymś dołku coś zaatakowało moją przynętę. Na tyle agresywnie, że aż przygięło mi wędzisko w kierunku wody. Dwa bujnięcia i spadło… poprawiam rzut kilka razy, zmieniam też przynęty i nie poprawia. A jednak biorą, co jesień to jesień. No, to teraz szybko do następnej takiej dziury, może zaczęła się jesienna wyżerka i trzeba to wykorzystać. Teraz jak wrzucę przynętę w dziurę to wędziskiem bardziej w prawo…
I tak w kółko miesiąc po miesiącu, tydzień po tygodniu; cały rok z wariatami… Nic dodać, nic ująć. Ale chociaż nie jest nudno.
Sławek Kurzyński
Fot. Waldemar Ptak