Wiosna. Ależ pięknie dookoła. Przyroda budzi się do życia. Prawdziwa eksplozja życia. W rzece odpowiednia ilość wody. Idę i macham. I macham, i macham. I ciągle macham… Wytrwale. Przecież powinny brać!? Co jest, u licha? Temperatura odpowiednia, woda O.K., wszystko książkowo, wzorcowo. Nawet ciśnienie ustabilizowane. Przyjechałem jeszcze po ciemku, bo przecież mogą zacząć brać skoro świt. Jest 10:00…, ale pewnie zaczną brać później…
Teraz coś zjem. Zjadam i dalej, w drogę brzegiem i macham, bo w końcu zaczną brać.
Łowię dalej.
Pora coś zjeść.
Łowię dalej.
Pora coś zjeść.
Ło… Jak ten czas pędzi. Już nie łowię, bo się ciemno zrobiło. Ani pstryknięcia, ani wyjścia, ani nawet kanapek – wszystkie zjadłem…. Cały dzień nad wodą i nic…
Lato. Wakacje, znowu są wakacje… Znowu nadzieja, że może tym razem coś ładnego przygnie szczytówkę? Brzask zastaje mnie nad rzeką. Po chwili już owady zaczynają bzyczeć i brzękać radośnie. Czuję ciepło budzącego się dnia. W nocy nie było chłodu, więc szybko zaczyna się ocieplać. Ranek przeradza się w poranek, poranek w przedpołudnie… Zastanawiam się, czy zdjąć z siebie koszulę, czy jednak nie bratać się z komarami, które jakby nie czytały wszystkich ulotek środków mających je odstraszać. Nie wiem, co jest grane, przecież się popsikałem. Cały.
Plecak też zaczyna grzać. Przerzucam go na jedno ramię, aby plecy miały jakąś wentylację. Będzie dobrze. Pewnie, że będzie dobrze – jest już coraz lepiej. Przypominam sobie o niektórych częściach swojego ciała, o których zwykle nie myślę. Lepkie strużki potu potrafią doskonale je wskazywać. Nie wiem, co zrobić z czapką i okularami. Pot zalewa oczy… Czy ja jestem normalny? Gdyby chociaż jeszcze brały… Jestem cierpliwy, bo przecież musi być lepiej… I pomyśleć, że to właśnie człowiek wymyślił plażę, zimny prysznic, przerębel dla morsów…