Trolling sprzętowo zacząłem skromnie tzw. dorożką, niekiedy wspomagam się prostym uchwytem do wędziska przymocowanym do burty.
Nie będę z siebie tworzył specjalisty w tej dziedzinie (w innych także jest mi do tego daleko), bo moje doświadczenia nie są duże. Jednak frajda, jaką daje mi trolling, skłania mnie do podzielenia się swoimi przemyśleniami.
Kiedyś trolling wydawał mi się bardzo nudnym zajęciem, bo cóż może być interesującego w bezmyślnym ciąganiu przynęty za łódką? Ryby same się zaczepiają i trzeba je tylko wyciągnąć… Mylności mojego poglądu wielokrotnie doświadczyłem jednak próbując tej metody (jako tej niesamowicie skutecznej, jak to w legendach opowiadają ci wszystko wiedzący wędkarze). Nie miałem efektów i tyle. Być może z tego powodu, że przez wiele lat omijałem tę metodę jak tylko mogłem twierdząc, że jest nudna i wolę łowienie z ręki. Nic dziwnego, że nie nabyłem potrzebnego doświadczenia. Nadal łowienie z ręki jest moim ulubionym, ale trolling wszedł już w moje preferencje wędkarskie, wbrew pozorom wzbogacając moje połowy. Jak to się stało? Wiedziałem, że na pewnym jeziorze są łowione szczupaki w trollingu. Zdecydowanie większe, niż te łowione klasycznym spinningiem z ręki. Postanowiłem się przyłożyć do dorożki, bo chciałem jednak coś większego na rozkładzie niż zwykle dotychczas łowiłem klasycznym spinningiem. Zaopatrzyłem się w akumulator i silnik elektryczny oraz odpowiednie przynęty. Te wydatki były konieczne, bo nie uśmiechało mi się wiosłować przez kilka godzin, tym bardziej, że w takiej sytuacji ciężko zapanować nad prędkością prowadzenia wabików. Nie brałem pod uwagę silnika spalinowego, bo na moim łowisku obowiązuje zakaz stosowania „spalinki”.
Niuanse przemieszczania się
Napęd łodzi to podstawa. Dobrze, jeśli wiemy z jaką prędkością płyniemy, bo często to ona decyduje nie tylko o częstotliwości brań, ale czy w ogóle je mieć będziemy. Na spokojnej wodzie osiągnięcie i kontrola prędkości jest w miarę łatwa, ale na falującej i znacznie odczuwalnym wietrze już niekoniecznie. Gdy nie mamy sprzętu, który nam będzie pokazywać prędkość przemieszczania się, pozostają nam dwie opcje do wyboru. Pierwsza (mniej przydatna bo nieprecyzyjna), to obserwowanie wody i wnioskowanie czy płyniemy z odpowiednią prędkością, a druga – tę preferuję - to wyczuwanie oporu i pracy przynęty. Musimy zwracać uwagę na siłę stawianego oporu i w związku z tym charakter generowanej pracy przynęty. Czujemy to oczywiście na wędzisku. Po jakimś czasie będziemy wiedzieć czy aby taką prędkość i pracę chcemy osiągnąć. Utrzymywanie dobrej prędkości zwiększa naszą szansę na sukces, złowienie ryby.
Moje początki i echo
Początki moje nie były łatwe; nie wiedziałem czym łowić, nie wiedziałem z jaką prędkością się poruszać. Jedynie wiedziałem mniej więcej gdzie, o ile kilkanaście hektarów plosa można nazwać znaną sobie miejscówką (w trollingu ta powierzchnia może okazać się całkiem dobrym namiarem). W tej wielkiej niewiadomej jednak miałem szczęście, bo trafiłem na dzień aktywności ryb, w czym ewidentnie pomogła mi echosonda. To sprzęt naprawdę przydatny w trollingu i to wcale niekoniecznie do namierzania konkretnych ryb. Dysponując „echem” możemy wiedzieć ile mamy wody pod kilem, możemy wiedzieć coś na temat charakteru i ukształtowania dna. Możemy też (o ile posiadamy taką opcję) zaznaczać sobie na mapie konkretne stanowiska/punkty (na przykład te, które obdarzyły nas rybami bądź kontaktem z rybami). GPS to kolejne udogodnienie, ale nie wyręczy nas w myśleniu – o tym warto pamiętać.
Przynęty i dużo zmiennych
Przynęty to odrębny rozdział. Praktyka wskaże nam, które do tego się nadają, a które nieszczególnie. I warto pamiętać, że głębokość, na której dana przynęta pracuje zależy nie tylko od jej budowy, ale i od długości linki, na której ją wypuścimy oraz od jej grubości. Oczywiście i od prędkości naszego pływania. Zmiennych zaczyna się trochę pojawiać, ale to sprawa dosyć podstawowa, mająca istotny wpływ na nasz wynik trollingowania.
Na zakończenie tego krótkiego wstępu trollingowego, chcę Was namówić do czegoś jeszcze. Trzymajmy wędzisko w ręku i eksperymentujmy z prowadzeniem przynęty. Z jednej strony zauważam, że zwykle zwiększa to ilość brań. Z drugiej, sam trolling staje się bardziej wciągający i mniej monotonny. Wszystko czujemy w ręku każde zakłócenie pracy przynęty, a mocne uderzenie ryby – bezcenne.
Jestem na początku trollingowej drogi i już się cieszę na ilość zagadek w kolejce do rozwikłania. To, co napisałem powyżej jest tylko wstępem do prób, prologu, to zachęta dla wahających się przed spróbowaniem. Koniecznie spróbujcie – polecam. A duże ryby niech będą dodatkową zachętą, przytrafiają się nam w trollingu i to chyba częściej, niż w łowieniu z ręki (a może to tylko moje złudzenie?).
PS. Lojalnie ostrzegam, że "trolowanie" wciąga i może się okazać, że nasze wydatki na silniku się nie skończą. Na przykład, mam na oku pewne łowisko, które będzie wymagać ode mnie odsunięcia przynęty od toru przepływającej łódki. Pływanie łukami nie będzie rozwiązaniem i może przydatnym okazać się planer. Ale cóż... Zabawa i odkrywanie właśnie się zaczyna na dobre. :-)
Sławek Kurzyński