Zaczęły się długie wieczory. Nie ma już czasu na popołudniowy wyskok nad wodę, pozostają tylko weekendy. Trochę szkoda, ale patrząc na to pozytywnie, zyskujemy czas na uzupełnienie sprzętu z myślą o kolejnym sezonie.
Mam tu na myśli oczywiście następny sezon trociowy, bo do końca tego roku szczupaki i sandacze na okolicznych wodach raczej nie mogą czuć się bezpiecznie – uwielbiam je łowić. Dla mnie jednak numerem jeden jest troć. Tęskniłem już za trociową rzeką trzydziestego września, wracając z ostatniej wyprawy kończącego się sezonu i odliczam już dni do pierwszego stycznia przyszłego roku, kiedy zapewne jeszcze po ciemku zaparkuję samochód przy starym drewnianym mostku...
Na razie czekają mnie posezonowe porządki. Wyciągam z szafy moją torbę. Zawsze gotowa do wyprawy i jest w niej wszystko, czego potrzebuję i co się tam znalazło przypadkiem. No proszę, papierki po batonikach, pusta butelka po wodzie mineralnej, opakowania po agrafkach, pusta szpulka po żyłce, na dnie kilka tępych kotwic, które jednak skutecznie wbiły się w torbę i inna drobnica. No właśnie, czy te drobiazgi są w łowieniu mniej ważne od wędziska i kołowrotka?
Przykład pierwszy. Zima. Zrywam się wcześniej z pracy, żeby pomachać kijem choćby dwie godzinki. Parkuję samochód przy moście i szybko montuję sprzęt. Jeszcze tylko kilkanaście minut marszu i jestem na pierwszej miejscówce. Obławiam, niestety jest pusto. Kolejny zakręt jest bardzo ciekawy, ale prawie nigdy nie udaje się go obłowić ze względu na trudne podejście. Tego dnia woda jest wyjątkowo niska i udaje mi się wejść na zazwyczaj zalaną półkę. Pierwszym rzutem ładuję przynętę w gałęzie wierzby rosnącej po drugiej stronie. Rwanie. Postanawiam rzucić w górę rzeki ciut wyżej woblerem i spławić go pod gałęzie. Grzebię nerwowo w kieszonce torby. Gdzie są agrafki?! Chyba zostały w bagażniku. Słońce dosłownie na linii horyzontu. Jeśli wrócę do samochodu, to powrót na miejsce łowienia zaliczę po ciemku, będzie zmrok. Co za pech. W pudełku znajduję wahadłówkę z odzysku (zdjętą z gałęzi na ostatniej wyprawie). Ma agrafkę, lecz niestety wielkości prawie połowy mojego wobka. Trudno, ważne, że jest. Zakładam, rzucam i siedzi... Zaczep. Próbuję odstrzelić raz, drugi i czuję luz. Zwijam lekką linkę i oglądam agrafkę, zaraza się odpięła i straciłem przynętę. Ze złością odgryzam ten bubel. Przez zapominalstwo i pójście na łatwiznę straciłem fajną przynętę. Jestem zły na siebie. Ostatnia szansa to kamizelka. W jednej z kieszonek znajduję paczkę Super Locków Dragona, które dostałem do sprawdzenia w trudnych warunkach łowienia, w trociowych rzekach. Kurczę, malutkie są, miały być użyte na pstrągach. Jednak decyduję się i zawiązuję, rzucam i znowu zaczep. Próba odstrzelenia nie daje rezultatu. Zakładam na żyłkę odczepiacz, który łapie za agrafkę. Ciągnę dość mocno, jeszcze mocniej i wreszcie kotwiczka się rozgina, ratuję przynętę. O rany, to maleństwo wytrzymało, jestem pod wrażeniem wytrzymałości tych agrafek i krętlików. Do końca dnia ryby nie biorą, ale mam jeszcze dwie okazje na przetestowanie mocy Super Locków. Na ostatniej zwałce rozginam kotwiczkę nr 2 i agrafka to wytrzymuje. Wprawdzie jest zdeformowana i nie mogę jej otworzyć, ale nie pękła i trzeba ją przeciąć kleszczami. Do końca sezonu testuję już większe rozmiary. Dla mnie te agrafki to absolutny hit sezonu. Niezawodne. Mała rzecz, a cieszy.
Przykład drugi. Jedziemy z chłopakami (synami) na dwudniowe zawody. Wieczorem nerwówka, jak zwykle to bywa w takich sytuacjach. Trzeba naszykować się na dwa dni. Ja wróciłem późno z pracy, a oni ze szkoły. Jeszcze tylko kilka godzin snu i wreszcie ruszamy. Poranna odprawa zawodników przebiega szybko i już jesteśmy nad rzeką.
Odcinek trudny, ale na rzekach Pomorza prawie nigdzie nie jest łatwo. Podwyższona woda skrywa złośliwe zaczepy. Mój Młody rwie tego dnia tak często, że aż wyje z rozpaczy. Ja też jestem zły z takiego obrotu spraw, bo szkoda dobrych przynęt. Wszyscy trzej łowimy na żyłki. Pisałem już w innym artykule, że jakoś nie mogę do plecionki się przekonać, chociaż znam dobrych wędkarzy łowiących w tych rzekach wyłącznie na plecionkę. Dobra trzydziestka (żyłka) jest wystarczająco mocna na trocie, wybacza więcej błędów popełnianych podczas holu, nie boi się mrozu i jest niedroga. Dla mnie to wystarczające argumenty przemawiające za używaniem żyłki. Młody po raz kolejny przerzuca rzekę. Przynęta zawisa na pojedynczej trzcince. Szarpnięcie i niemiły trzask żyłki. Coś jest nie tak. Wieczorem na kwaterze przeglądam sprzęt syna zastanawiając się nad przyczynami pękania żyłki, może coś ją kaleczy? Sytuacja wyjaśnia się jednak, gdy syn mówi, że nawinął „nową”, wygraną „kiedyś tam” na zawodach żyłkę. W pudle bazowym na szczęście znajduję zapasową szpulkę Nano Crystal. Niezleżała, mocna żyłka poprawiła sytuację mojego syna. Tego nam było trzeba. Wynik końcowy 3:0 dla troci, ale chociaż parę przynęt mi zostało, bo po pierwszym dniu na to się nie zanosiło.
Przykład trzeci. Lato. Wszyscy łowią, a ja nie. Po raz kolejny jedziemy nad rzekę. Tym razem z kolegą, który odskoczył mi na trzy ryby. Farciarz. Pociesza mnie, że dzisiaj jest mój dzień. Miło z jego strony ;) Ostatnio też tak mówił, a nawet ustąpił mi miejsca na dobrej miejscówce. Właśnie po to, abym w końcu złowił rybę. Stanął ewidentnie w gorszym miejscu i mimo tego wytarmosił fajną samiczkę. To się nazywa kumpel. Dochodzimy nad wodę. Wszystko jest idealnie. Woda podniesiona, lekko trącona. Z nieba leci mżawka. Śmierdzi rybą. Zakładam ulubionego „obrota” na srebrniaki. Kotwiczka lekko rozgięta. Kiedy próbuję ją naprostować szczypcami pęka. Oczywiście zapasowe się skończyły, jakże by mogło być inaczej. Potrzebną przekładam z innej seryjnej przynęty. Na tę obrotówkę dzisiaj musi coś być. Kolejna miejscówka. W zasadzie, to kolega już ją obłowił. Staję jednak kilka kroków wyżej, żeby podać przynętę nieco inaczej. Kilka rzutów i na środku mam miękkie bujnięcie kijem. Zacinam i czuję miły, pulsujący ciężar. „Jest!” - rozradowany krzyczę. Ryba wygląda na sporą.
Nie odjeżdża daleko, ale długo nie chce się pokazać. Po kilku minutach pokazuje się po raz pierwszy. Śliczny samiec. Nurkuje jeszcze dwa razy i, jak mi się wydaje, słabnie. Podprowadzam rybę do brzegu. Kolega próbuje ją podebrać i wtedy troć dostaje szału. Ładuje się w zielsko, a potem w przybrzeżne patyki. Chwilowo tracę kontrolę nad trocią. Na szczęście kolega wykazuje się ogromnym poświęceniem (mała kąpiel) i uwalnia żyłkę z zaczepu, po czym przy drugim podejściu sprawnie podbiera rybę. Przepiękna. Zapięta w nożyczkach. Wszystko dobrze się skończyło, mimo że dwa groty z kotwicy prawie proste. Jeszcze chwila i byłoby po rybie. W zasadzie nigdy nie stosowałem super mocnych kotwic, ponieważ używam odczepiacza, a w takim ratowaniu przynęty grot kotwicy musi się rozginać. Ale bez przesady z tą wytrzymałością kotwicy. Tym razem założyłem wyjątkowo miękkiego druciaka i mogłem przez nią stracić rybę sezonu. W przyszłym sezonie będę musiał przyłożyć się nieco bardziej do tematu kotwic.
Niby drobne akcesoria, a jak wiele od nich zależy. Możemy niejako na własne życzenie stracić wiele ulubionych przynęt, a nawet ryby sezonu lub życia. Dlatego warto przed kolejnym sezonem dokonać przemyślanych wyborów. Tu nie warto oszczędzać.
Mariusz Sulima & Klan