Przykład pierwszy. Zima. Zrywam się wcześniej z pracy, żeby pomachać kijem choćby dwie godzinki. Parkuję samochód przy moście i szybko montuję sprzęt. Jeszcze tylko kilkanaście minut marszu i jestem na pierwszej miejscówce. Obławiam, niestety jest pusto. Kolejny zakręt jest bardzo ciekawy, ale prawie nigdy nie udaje się go obłowić ze względu na trudne podejście. Tego dnia woda jest wyjątkowo niska i udaje mi się wejść na zazwyczaj zalaną półkę. Pierwszym rzutem ładuję przynętę w gałęzie wierzby rosnącej po drugiej stronie. Rwanie. Postanawiam rzucić w górę rzeki ciut wyżej woblerem i spławić go pod gałęzie. Grzebię nerwowo w kieszonce torby. Gdzie są agrafki?! Chyba zostały w bagażniku. Słońce dosłownie na linii horyzontu. Jeśli wrócę do samochodu, to powrót na miejsce łowienia zaliczę po ciemku, będzie zmrok. Co za pech. W pudełku znajduję wahadłówkę z odzysku (zdjętą z gałęzi na ostatniej wyprawie). Ma agrafkę, lecz niestety wielkości prawie połowy mojego wobka. Trudno, ważne, że jest. Zakładam, rzucam i siedzi... Zaczep. Próbuję odstrzelić raz, drugi i czuję luz. Zwijam lekką linkę i oglądam agrafkę, zaraza się odpięła i straciłem przynętę. Ze złością odgryzam ten bubel. Przez zapominalstwo i pójście na łatwiznę straciłem fajną przynętę. Jestem zły na siebie. Ostatnia szansa to kamizelka. W jednej z kieszonek znajduję paczkę Super Locków Dragona, które dostałem do sprawdzenia w trudnych warunkach łowienia, w trociowych rzekach. Kurczę, malutkie są, miały być użyte na pstrągach. Jednak decyduję się i zawiązuję, rzucam i znowu zaczep. Próba odstrzelenia nie daje rezultatu. Zakładam na żyłkę odczepiacz, który łapie za agrafkę. Ciągnę dość mocno, jeszcze mocniej i wreszcie kotwiczka się rozgina, ratuję przynętę. O rany, to maleństwo wytrzymało, jestem pod wrażeniem wytrzymałości tych agrafek i krętlików. Do końca dnia ryby nie biorą, ale mam jeszcze dwie okazje na przetestowanie mocy Super Locków. Na ostatniej zwałce rozginam kotwiczkę nr 2 i agrafka to wytrzymuje. Wprawdzie jest zdeformowana i nie mogę jej otworzyć, ale nie pękła i trzeba ją przeciąć kleszczami. Do końca sezonu testuję już większe rozmiary. Dla mnie te agrafki to absolutny hit sezonu. Niezawodne. Mała rzecz, a cieszy.
Przykład drugi. Jedziemy z chłopakami (synami) na dwudniowe zawody. Wieczorem nerwówka, jak zwykle to bywa w takich sytuacjach. Trzeba naszykować się na dwa dni. Ja wróciłem późno z pracy, a oni ze szkoły. Jeszcze tylko kilka godzin snu i wreszcie ruszamy. Poranna odprawa zawodników przebiega szybko i już jesteśmy nad rzeką.
Odcinek trudny, ale na rzekach Pomorza prawie nigdzie nie jest łatwo. Podwyższona woda skrywa złośliwe zaczepy. Mój Młody rwie tego dnia tak często, że aż wyje z rozpaczy. Ja też jestem zły z takiego obrotu spraw, bo szkoda dobrych przynęt. Wszyscy trzej łowimy na żyłki. Pisałem już w innym artykule, że jakoś nie mogę do plecionki się przekonać, chociaż znam dobrych wędkarzy łowiących w tych rzekach wyłącznie na plecionkę. Dobra trzydziestka (żyłka) jest wystarczająco mocna na trocie, wybacza więcej błędów popełnianych podczas holu, nie boi się mrozu i jest niedroga. Dla mnie to wystarczające argumenty przemawiające za używaniem żyłki. Młody po raz kolejny przerzuca rzekę. Przynęta zawisa na pojedynczej trzcince. Szarpnięcie i niemiły trzask żyłki. Coś jest nie tak. Wieczorem na kwaterze przeglądam sprzęt syna zastanawiając się nad przyczynami pękania żyłki, może coś ją kaleczy? Sytuacja wyjaśnia się jednak, gdy syn mówi, że nawinął „nową”, wygraną „kiedyś tam” na zawodach żyłkę. W pudle bazowym na szczęście znajduję zapasową szpulkę Nano Crystal. Niezleżała, mocna żyłka poprawiła sytuację mojego syna. Tego nam było trzeba. Wynik końcowy 3:0 dla troci, ale chociaż parę przynęt mi zostało, bo po pierwszym dniu na to się nie zanosiło.