Wierzchnia warstwa plecionki dostała już trochę w kość w dniu poprzednim. Widać starcie wierzchniej warstwy, tej dodatkowej. Kolor wskazuje, że to już „inny sznurek”, ale moc dalej jest. Łowię i czyszczę trochę częściej niż dnia poprzedniego, ponieważ nie zdecydowałem się na odcięcie „zużytej” plecionki. Tym razem więcej czyszczenia wymaga sama plecionka. W takich warunkach standardowo się usuwa „wytarty” odcinek i łowi dalej linką zabezpieczoną powłoką zewnętrzną.
Ja tych zmian nie dokonuję, bo chcę się przekonać o tym, co będzie dalej. A dalej już przyjemnie nie jest. Rzuty spod kija właściwie nie wchodzą w rachubę. Palce przestają już czuć, bo rękawice je odsłaniają, a i ciągły kontakt z lodem nie pomaga. W końcu ze zgrabiałymi dłońmi i trochę już poirytowany walką ze sprzętem poddaję się.
Teraz, po przemyśleniach, mogę na pół zimno i pół gorąco ocenić przydatność plecionki w opisanych, styczniowych warunkach pogodowych. Moim skromnym zdaniem było lepiej niż obawiałem się, że będzie. Oczywiście ciężko mówić o komforcie łowienia, ale o nim w takich warunkach i tak raczej mówić nie możemy. Na pewno argumentem tzw. za jest wytrzymałość plecionki. Gdybym łowił żyłką, z pewnością znacznie bardziej uszczupliłbym mój zapas przynęt. Nawet odcinając starty kawałek plecionki – opłaca się.
Jednym zdaniem powiem następująco: Zmieniam swój dotychczasowy pogląd, że jak mróz to tylko żyłka.
Sławek Kurzyński
TEAM DRAGON